Zaczął się szósty dzień naszej fotograficznej wycieczki.
Połowa foto wyprawy i już byłem nieco zmęczony. Przede wszystkim tym, że nie spałem kilka nocy, a w dzień pokonujemy (przynajmniej ja) około 20 kilometrów na nogach. Oczywiście raz jest więcej raz mniej, ale średnia jest dosyć duża.
Piotr i Ewa wieczorem nam zapowiedzieli, że rano wdrapujemy się na wulkan, a później odwiedzimy jeszcze jedno miejsce. Kurdę, pomyślałem naprawdę wulkan!!! Od razu moja wyobraźnia poszybowała daleko. W nocy nie przeszkadzało mi nawet chrapanie, bo i tak nie mogłem zasnąć. W głowię miałem cały czas wulkan i lawę, a może przypadkiem wybuchnie hmmm… to by były foty. Rano jak zawsze zebraliśmy się mniej więcej o podobnych porach na śniadaniu, a później gotowi do wyjazdu ruszyliśmy na podbój islandzkiego wulkanu. Co za emocje! Nie mogłem się doczekać. Moje myśli szalały. Gdy podjeżdżaliśmy na miejsce. Coś mi już nie pasowało. Coś było nie tak. Z moich wnikliwych obserwacji może to był i wulkan, ale nie taki jak myślałem. Mój entuzjazm wygasł, jak ten wulkan. No z drugiej strony chyba zbyt niebezpieczne by było wybrać się na czynny wulkan, który w każdej chwili może wybuchnąć, aczkolwiek na mojej liście „Things to do!” taki krajobraz jak najbardziej jest wpisany.
Góra skał, takiego jakby żwiru z popiołem, dość wysoka, kształtem przypominała wulkan lecz strukturą to nie był taki jak wszyscy mamy na myśli, wypełniony w środku lawą, która bulgocze pod wpływem wysokiej temperatury. Piotr wyjaśnił nam szybciutko, że to był wulkan gazowy. No i czar prysnął do końca. Mój poranny entuzjazm hmmm, gdzieś był, ale musiałem go z powrotem odszukać. Podejście było dość strome, ale przyjemne. Szedłem kilkadziesiąt minut z myślą, że to nie jest to po co tu przyjechałem, że to nie taki wulkan, że miała być lawa. Często ludzie są bardzo rozczarowani z powodu zawiedzenia się daną osobą, sytuacją, rzeczą. Zadawaliście sobie kiedyś pytanie: czemu tak jest? Dlaczego będąc w określonym towarzystwie lub w jakiejś sytuacji, bądź otrzymując jakąś rzecz przechodzi przez nas uczucie rozczarowania i zawiedzenia? Już Wam odpowiadam. Często w naszej wyobraźni kreujemy sobie daną postać, opisujemy sytuację, widzimy przedstawioną przez nasz mózg rzeczywistość, która oczywiście nie jest prawdziwa. Często tak jest, że zastanawiając się jak coś będzie wyglądać próbujemy urzeczywistnić i osadzić to w realnym świecie, ale rzeczywistość, którą zastajemy jest inna. Powoduje to u nas emocje i uczucia, które nie są dla nas przyjemne, bo my zakładaliśmy inaczej, bo my widzieliśmy i wykreowaliśmy ją tak, aby była dla nas przyjemna, bo my spodziewaliśmy się czegoś innego, czegoś co widzieliśmy oczyma wyobraźni. Nasze nastawienie było ukierunkowane w jedną stronę. W stronę naszej wykreowanej rzeczywistości. Nie mówię tutaj broń Bożę o tym, że nasza wyobraźnia jest zła. Mówię o nastawieniu jakie poprzez wyobrażenie danej sytuacji nasz mózg często przyjmuje ją jako pewnik, że tak będzie i koniec, a później następuje rozczarowanie. Nasza wyobraźnia jest bardzo potężnym narzędziem. Wielu trenerów mentalnych stosuje metodę wyobrażania sobie sytuacji, w których robimy wszystko idealnie. Poprawiamy siebie kształtując swoje umiejętności. To nie znaczy, że mamy narcystycznie kreować swoje ego, tylko powodować, że nasz mózg zaczyna pracować z naszymi brakami, z naszymi umiejętnościami, które chcemy, aby były lepsze, z naszymi marzeniami, które chcemy ziścić. Wyobrażenie sobie danej sytuacji powoduje, że możemy przewidzieć wiele trudności napotykając je w danym scenariuszu, a tych scenariuszy możemy tworzyć nieskończenie wiele. Dajmy na to pewien przykład, dzięki któremu może rozjaśnię Wam moją myśl. Załóżmy, że jesteśmy człowiekiem poszukującym pracy i chcemy jedną określoną. Chcemy pracować w danej firmie na danym stanowisku. Mamy wszystko co powoduje, że powinniśmy to robić, ale trzeba przejść proces weryfikacyjny, którego nieodzowną częścią jest rozmowa kwalifikacyjna. Wyobrażając sobie jak ta rozmowa będzie wyglądać patrzycie na siebie z pozycji obserwatora. Oglądacie to tak jakby film, w którym dzieje się określona akcja. Patrzycie i wiecie już jak się zachować, co mówić, w jaki sposób, jakie mogą paść pytania, jakie udzielić odpowiedzi, aby przekonać do siebie komisję. Wszystkie różnorodne scenariusze możecie sobie zwizualizować i wyeliminować to, czego byście nie chcieli oraz przygotować się mniej więcej pod każdym kątem do takiej sytuacji. Jest to bardzo przydatne i potężne narzędzie, ale jak z każdym trzeba uważać. Napisałem to bo sam złapałem się w pułapkę mojej kreacji danego miejsca. Nastawiłem się, że ono będzie takie, a nie inne i niestety się rozczarowałem. Ktoś kiedyś powiedział: „nie oczekuj od życia, to ono cię nie rozczaruje”. W tym zdaniu jest wszystko.
Wróćmy jednak do mojego wulkanu, który z każdym krokiem coraz bardziej mi się podobał. Gdy wszedłem już na górę zapomniałem o moich wyobrażeniach. Moim oczom ukazał się piękny widok. Byłem pod wrażeniem. Co prawda lawy nie było, ale kształt struktura i całe miejsce było niezwykłe. Stałem i znowu się gapiłem. Reszta foci, a ja stoję. Poczekaliśmy na wszystkich oraz Piotra z Ewą, którzy wyjaśnili nam gdzie mamy się udać i jaką droga. Rozproszyliśmy się i do dzieła. Aparaty i statywy poszły w ruch. Zaczęło lekko kropić. Taka nieprzyjemna mżawka. Wszystko trzeba było okryć. Niby nic, a pięć minut i ze sprzętu kapie. Kusiło mnie, aby zejść na dół. W sam środek wulkanu. W końcu był nie czynny, więc nagle by chyba nie wybuchnął. Szliśmy granią i robiliśmy zdjęcia. Jedno, drugie, trzecie hmm… No ileż można takich samych fot. Natchnienie było, jakieś pomysły również, ale generalnie chyba temat wyczerpał się sam. Po drugiej stronie od naszego wejścia na wulkan, znów się zebraliśmy i nasi przewodnicy pokazali nam parking z barem, gdzie można było coś zjeść i tam czekał na nas autokar. Poszedłem, więc w dół. Tutaj należy wspomnieć o islandzkim zwyczaju niezapowiedzianego gościa. Przypominacie sobie, że nie można od tak wpaść na herbatkę. Trzeba się umówić i dopiero wtedy można iść w odwiedziny. Schodziłem w dół i u podnóża wulkanu był płot z furtką. Na furtce coś napisane po islandzku. No cóż nie jestem biegły w językach, poza tym napisane było tak, że miałem problem z przepisaniem do googla. Oczywiście droga była w prawo, w lewo i prosto przez furtkę. Pamiętając o islandzkiej gościnności poszedłem w prawo, bo w lewo wydawało mi się, że ta droga jest mało uczęszczana. Idę jakiś czas i ścieżka się skończyła, a parkingu z barem nie ma. Jak to jest możliwe, no przecież kazali iść cały czas tą drogą. Usiadłem na skale z zastygniętej lawy. Nalałem kubek kawki i odpoczywam. Słyszę, że ktoś idzie. Patrzę, Grzesiek. Usiadł ze mną. Piję kawę i oboje rozkminiamy co się stało. Doszliśmy do wniosku, że chyba zbyt dosłownie zastosowaliśmy się do islandzkiego zwyczaju. Wdrapałem się na skałę najwyższą jaka była. Kilka metrów. Nie wysoko, chociaż z moim lękiem hehe… Rozglądam się dookoła i faktycznie jest parking. Na moje oko i oszacowanie odległości to na lewo jakieś 4 kilometry. Poszliśmy spacerkiem. Teren dziewiczy, więc dość ciężko się szło. Nieprzyjemnie. Umęczyliśmy się masakrycznie. Wpadliśmy do baru. Zamówiliśmy coś do jedzenia, sam nie wiem co, bo tylko po islandzku napisane. Piwko i podwójne esspreso. Muszę Wam powiedzieć, że od sześciu dni nie piłem tak dobrej i mocnej kawy. Nie miałem już chęci iść gdziekolwiek. Zostaliśmy w naszym towarzystwie zapaleńców fotograficznych i po prostu gadając zjedliśmy ciepły posiłek.
Pojechaliśmy w kolejne dość nietypowe dla mnie miejsce. Było ciekawie. Kolory zupełnie inne niż dotychczas. Krajobraz bardzo ciepły, ale śmierdzący siarką. Gdyby nie te widoki to w życiu nie wysiadłbym z autokaru. Śmierdziało niesamowicie. Po czasie oczywiście się człowiek przyzwyczaił, ale pierwsze wrażenie nie do opisania. Dostaliśmy wolną rękę. Kilka godzin dla siebie. Jak zwykle rozeszliśmy się i chodziliśmy po okolicy szukając odpowiednich kardów. Jedynym minusem to ilość ludzi. Naświetlasz zdjęcie, a gość nagle staje przed obiektywem i rodzinie strzela fotę. No przy pierwszym razie miałem uśmiech na twarzy, ale później już mnie to tak irytowało, że szukałem takiego miejsca, że zwykły turysta tam nie wejdzie. Nie powiem, żeby wszystkie były bezpieczne w niektórych nie dało się nic strzelić, bo wiatr był tak silny, że ciężko było nawet spokojnie ustać, ale widoki zapamiętane. Łaziliśmy tam dość długo. Najgorsze było to błoto, które się przyczepiało do butów. Z każdym krokiem uczucie ciężkich nóg nabierało nowego znaczenia. Gdy nasz czas się skończył pojechaliśmy do noclegowni hehe taki barak na odludziu. Usiedliśmy razem przy kolacji. Siedzimy i śmierdzi. Przesiąkliśmy tak tym smrodem, że nasza skóra i ubrania niesamowicie śmierdziały. Oczywiście nikt nawet nie myślał, aby najpierw iść pod prysznic, bo głód był ogromny. Wytrzymaliśmy tę krótką chwilę, w końcu prawie cały dzień byliśmy w takich warunkach, więc dziesięć minut nie zrobi nam różnicy. Potem oczywiście kąpiel i do łóżka. Nie pamiętam kiedy tak szybko zasnąłem. Może to ta siarka…
Komentarze
magda 4 lata temu
Zdjęcia i wpisy są naprawdę ciekawe. Sprawiają, że chciałabym się znaleźć w danym miejscu. Najbardziej imponują mi te w kolorystyce czarno-białej, gdyż mają w sobie coś tajemniczego, nieziemskiego, sekretnego... zmuszają do refleksji. Posty przyjemnie się czyta, a historie towarzyszące są interesujące ;) Bardzo miło, że zdecydował się Pan podzielić tą swoją inną stroną - fotograficzną i na pewno też osobistą - i z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy :)
Odpowiedź