Nie bez powodu jest taki tytuł. Kolejne dni były coraz lepsze.
Wracając do myśli z poprzedniego wpisu o tym jak to nasi przewodnicy wybrali na sam początek najmniej urokliwe miejsca, przekonaliśmy się następnego dnia. Oczywiście tej nocy niewiele spałem. Z wiadomych względów hehe. Wstaliśmy rano i pogoda od samego początku nas nie rozpieszczała. Był zimny, deszczowy i bardzo wietrzny dzień. Wstępnie na śniadaniu dostaliśmy wskazówki, co będzie dzisiaj nam potrzebne. Padło słowo gumiaczki. Zastanawiałem się po co taszczę ze sobą gumowce pod kolana, ale ok, jeśli są potrzebne to trzeba zabrać. Wpakowaliśmy się do naszego pojazdu i pojechaliśmy. Po drodze wielu z nas chciało się zatrzymać. Mijaliśmy takie miejsca, że grzech było nie cyknąć foty. Przez szybę to nie to samo. Jakieś refleksy odbicia na szkle… hmm to nie dla mnie, chociaż widok był nieziemski. Dojechaliśmy na miejsce. Naszym oczom ukazał się wielki wodospad. Był mega zaje…. Z oddali wydawał się taki niepozorny. Ale był ogromny. Z każdym metrem nabierał charakteru. Czuć było bryzę spadającej, rozbijającej się o skały wody, która razem z wiatrem leciała w naszą stronę. Oczywiście nikt z nas nie zabrał gumiaczków, a przydałyby się. Foty z wody ukazujące wodospad byłyby ciekawym doświadczeniem. Jak nie ma gumiaczków to i tak Polak sobie poradzi. Skakaliśmy z kamyka na kamień po to, aby znaleźć się jak najbliżej środka płynącej rzeki. Niektórzy ściągali buty i wchodzili gołą stópką, ale niezbyt długo można było wytrzymać w lodowatej wodzie. Miejsce bardzo przypadło wszystkim do gustu. Tak jak wspomniałem wcześniej, można wszędzie wejść, gdzie tylko dusza zapragnie. Toteż z uczestnikami rzuciliśmy się na podbój tego wodospadu. Rzuciliśmy się to jest odpowiednie wyrażenie, bo zachowywaliśmy się jak dzieci w figloraju.
Jak już wszyscy obfocili to miejsce pojechaliśmy dalej. Wywieźli nas na klif, którym szliśmy na plażę z kamieni. Na klifie wiało z mega dużą prędkością. Ciężko było utrzymać aparat, a zostawić go na statywie hmm, chyba nikt nie podjął takiej próby, bo nie miałby już czym focić. Widoki były cudowne. Dookoła morze i szerokie czarne plaże. Mega wysoko. Tam były łańcuchy, za które nie wolno było przejść dla własnego bezpieczeństwa. W kilku miejscach zatrzymaliśmy się, aby uchwycić krajobraz, ale samo wycieranie szkiełka dłużej trwało niż nasz plener na klifie. Zeszliśmy na czarną plażę, która składała się z różnej wielkości kamieni. Każdy z nich miał równomierny zaokrąglony kształt. Pierwszy raz widziałem taką plażę. W oddali w morzu wystawały wysokie skały. Idealny temat na długi czas. Aparat na statywie na ziemię, wbite kolce i sięgam po filtr. Zapomniałem o zasadzie. Na Islandii opaska od body zawsze na szyi. Sięgając do plecaka mój aparat pofrunął na wietrze. Trwało to sekundę. Usłyszałem trzask o kamienie. Pierwsza myśl, że już po nim i jak ja tu kolejne dziesięć dni spędzę bez sprzętu. Pozbierałem moje zabawki i strzeliłem kontrolną fotę. Wszystko działa. Zapiąłem inne szkło i też działa. Uff. Jest ok. Straciłem tylko filtr. Mała strata w porównaniu z tym, co mogło się wydarzyć. Od tamtej pory sznureczek zawsze na szyi. Zdjęć zrobiłem bardzo dużo, ale jak się później okazało po powrocie, tych w miarę jest tylko kilka.
Na sam koniec dnia jak już zmierzaliśmy do kolejnego naszego miejsca noclegowego, podjechaliśmy na malutki wodospad. Każdy już był zmęczony. W nogach czułem naszą wycieczkę, ale mimo to dalej biegaliśmy i cykaliśmy foty, jakby zaraz mieli ten wodospad zabrać. Tak minął nasz drugi dzień. Wieczorem przy wspólnej kolacji wymienialiśmy się doświadczeniami i emocjami jakie nam towarzyszyły. Potem poszliśmy spać. Oczywiście jak ktoś mógł heheh.
Następnego dnia naszym kierunkiem był lodowiec, zatoka i plaża. Do samego lodowca był kawałek trzeba było troszkę iść. W głowie cały czas myśl – jestem na Islandii, nie muszę iść po ścieżce, a może gdzieś tam jest coś fajnego i mnie ominie. Wybrałem się niestandardową drogą i nie żałuję. Może dłużej, może trudniej, ale nagroda była. Odnalazłem małe dwa jeziorka, bardziej większe kałuże wody. Wtapiały się one w ten krajobraz jakby dopełniając go. Spędziłem tam chwilę, troszkę odpoczywając, a troszkę robiąc zdjęcia. Po pewnym czasie dotarłem pod lodowiec. Moja grupa dawno już fociła, a ja szukałem odpowiedniego miejsca. Idealnej dla mnie kompozycji. Temat był bardzo ciekawy. Miejsce fantastyczne. Zresztą sami zobaczcie...
Później udaliśmy się na plażę. Padło magiczne słowo GUMIACZKI. Nikt nie zapomniał. Przydały się. Kry, które oderwały się od lodowca pływały po zatoce, a później rzeką wypływały na pełne morze. Fale wyrzucały już obmyte kry na brzeg, tworząc niesamowite widoki. Niespotykany krajobraz. Gumiaczki na nogach, więc można było brodzić w wodzie, a foty nabierały nowego charakteru. Wszystko świetnie, ale jak człowiek zapomni, że fale od czasu do czasu są większe, bo jest pochłonięty fotografią, to woda do gumiaczków się wleje. Niestety mi zalało oba. Niesamowita zimna woda przysparzała mnie o dreszcze. Stopy w momencie zrobiły mi się lodowate i zabawa się skończyła. Jedyny plus był taki, że to były moje ostatnie foty w tym miejscu.
Oczywiście jak co wieczór kolacja przy piwku i długie rozmowy połączone z omawianiem zdjęć uczestników. Tym razem się wyspałem, bo Witek - nasz przewodnik zlitował się nade mną i spałem gdzie indziej.