Od początku 2016 roku myślałem nad foto wyprawą. Kierunki były różne. Pomysłów wiele. Nie wiedziałem na co się zdecydować…
Przeglądając apkę ze zdjęciami napatrzyłem się na kilka cudownych miejsc. Oczywiście foty były nieziemskie. Krajobrazy niesamowite. Każde zdjęcie zapierało mi dech w piersiach. Powodowało ciarki na całym ciele. To było wyjątkowe uczucie, żeby pomóc Wam sobie to wyobrazić, to co przeżywałem przyrównam to do dziecka, które marzy o zabawce. Tej jedynej, takiej wyjątkowej, takiej którą bardzo pragnie. Jest ona w zasięgu ręki, ale nie może jej dotknąć, pobawić się nią, ale wie, że kiedyś to zrobi. Tak było ze mną. W opisach tych fot były nazwy miejsc, które na tych obrazach wyglądały przepięknie. Odszukałem te miejsca w necie i już wiedziałem dokąd chcę się udać.
Zacząłem przygotowywać się od mojej wyprawy. Szukałem informacji o tym kraju. Jak można go zwiedzać, co warto zobaczyć, jaka waluta i czy coś mnie po drodze nie zje heheh. Przygotowywałem każdy szczegół. Gdy już wszystko miałem opracowane, niestety powstał problem. Może nie problem, ale drobny kłopocik. Chciałem jechać sam, bo samemu na takiej wyprawie jest najlepiej. Skupiasz się na określonych miejscach i na tym po co w dane miejsce pojechałeś. Każda scena jest tą jedyną. Przemyślaną. Nikt cię nie goni, nikt nie marudzi. Jesteś tylko ty i świat, który chcesz sfotografować. Masz czas na zastanowienie, na wszystko.
Samotny wyjazd rodzi też wiele niewiadomych. Weźmy samo poczucie bezpieczeństwa. W kilka osób zawsze raźniej, pod warunkiem, że jadą w tym samym celu. Zawsze ktoś może pomóc, zawsze można pogadać i czas inaczej mija. Jednak nie zawsze można jechać z osobami, z którymi by się chciało. Z różnych powodów, dlatego wyprawę planowałem pod kątem jednej osoby. Długo się zastanawiałem i stwierdziłem razem z moją rodziną, że jednak jak na pierwszy raz może trzeba zachować rozsądek i poszukać sympatyków, którzy podobnie jak ja chcą się wybrać na tą wyspę.
Myśl wyjazdu nie opuszczała mnie ani na krok. W każdej wolnej chwili dopracowywałem miejsca, planowałem ujęcia. Trochę to dziwne, bo ciężko jest coś planować jak nawet dokładnie się nie wie jak to miejsce wygląda w rzeczywistości, ale to było silniejsze ode mnie. Szukałem w necie zorganizowanych wyjazdów, ale nie w celach turystycznych, czy też wycieczki objazdowej, ale konkretnej oferty, która chociaż w pewnym stopniu zaspokoi moje pragnienie. Natknąłem się na foto wyprawę, która nosiła nazwę: „Islandia kraina ognia i lodu…”.
Tytuł przyznam szczerze od razu mi podpasował. Rozwinąłem opis i przeczytałem informację. Znalazłem to czego szukałem. Wymieniłem kilka maili z sympatycznymi ludźmi, którzy byli naszymi przewodnikami (z zamiłowania również zajmowali się fotografią) i wykupiłem wycieczkę. Termin przypadał na lipiec. Nie mogłem się doczekać. Dwanaście dni w kraju, który mnie ogromnie fascynował pod względem fotograficznym. Jest jeszcze na świecie kilkanaście miejsc, które przysparzają mnie o ciarki, ale zostawię to na kolejne wyjazdy.
Islandia, która jest niezwykle zjawiskowa dostarczyła mi wiele emocji. Tych mega pozytywnych. Kraj w którym krajobraz zmienia się bardzo dynamicznie, w którym pogoda hmm, jak mi ktoś w Polsce powie, że pada i wieje to polecam na kilka dni się tam wybrać zmieni szybciutko zdanie. Tam nie wieje tylko piździ, przepraszam za wyrażenie, ale nie umiem znaleźć odpowiedniejszego słowa. Może akurat trafiłem na taką pogodę, ale faktycznie kolorowo nie było. Deszcz jak wszędzie, ale tam jest niesamowity, nabiera on zupełnie innego znaczenia. Zgłębiając te wszystkie mega istotne informacje przygotowałem się do foto wyprawy pod wieloma względami. Odpowiednia odzież, mundurek przeciwdeszczowy na sprzęt i wiele innych rzeczy bardzo potrzebnych.
Przyszedł czas pakowania. Ograniczenia kilogramowe bagażu, gdzie trzeba było zabrać odzież na dwanaście dni, sprzęt foto oraz prowiant (bo foto wyprawa nie uwzględniała posiłków) przeszedł moje oczekiwania. Ważąc walizkę i plecak nie było możliwości zmieścić się w limicie bagażowym. Musiałem okroić listę rzeczy do niezbędnych. Tak powstał dylemat, czy zabrać więcej odzieży czy poświęcić miejsce i kilogramy na sprzęt, bo z prowiantu nie było jak zrezygnować. Wyrzuciłem kilka ubrań i zminimalizowałem je do najpotrzebniejszych i najlżejszych rzeczy. Sprzęt w większości do plecaka, ale tam tylko osiem kilo. Nie wszedł, bo jak zważyłem wszystko waga wskazała szesnaście. Masakra! Zatem jedno body i kilka niezbędnych obiektywów. Do tego komp i kilka rzeczy, które nie mogą być w luku. Wyszło dziesięć. No cóż trudno, jakoś uproszę osobę, która będzie mnie odprawiać, aby przymknęła oko. Gdy już miałem wszystko spakowane i byłem gotowy, ruszyłem na lotnisko. Wylot był wieczorem.
Na lotnisku przechodziłem obok grupki ludzi, która wyglądała jak ja hehe. Podobna odzież, walizka i plecak podróżny niesamowicie wypchany. Zaczęły się szepty. Kilka osób mnie rozpoznało. To jest dziwne uczucie jak osoby ze sobą rozmawiają niby szeptem, ale ty i tak wszystko słyszysz. Podszedłem do nich i zapytałem czy jesteście grupą, która leci na Islandię? Zgodnie przytaknęli, Pan Piotr i Pani Ewa przywitali mnie w grupie. Miło mi się zrobiło. Nawiązaliśmy wzajemny kontakt i rozmawialiśmy o różnych rzeczach. Muszę przyznać, że grupa była fantastyczna. Wiele znajomości zostało do dziś. Czasami wymieniamy się spostrzeżeniami, komentarzami pod fotami, które publikujemy, a czasami zwykła wiadomość co słychać.
Przylecieliśmy późną nocą. Pojechaliśmy do naszej pierwszej noclegowni. Przydział pokoi i wreszcie można było spokojnie się położyć i zasnąć, bo jutro jest ten dzień, na który czekałem pół roku. Mój kolega z pokoju był starszy ode mnie. Dużo starszy. Pogadaliśmy chwilę i poszliśmy spać, tzn. on poszedł bo takiego chrapania jeszcze w życiu nie słyszałem. Nocka z głowy. Nie zmrużyłem oka. Rano napiłem się kawy, mega mocnej kawy, zjadłem śniadanie i ruszyliśmy w podróż do naszego pierwszego miejsca. Wpakowałem się do malutkiego autobusiku na tył. Siedział już tam jeden z uczestników. Miał na imię Krzysztof. Super człowiek, oczywiście starszy ode mnie. Chyba nie było tam młodszej osoby. On nie robił zdjęć. Przyjechał z żoną i szwagierką. One fotografowały, a on im towarzyszył. Dużo czasu spędzaliśmy w autobusie. Rozmawialiśmy na różne tematy. Czasem o siatkówce, ale krótko.
Dojechaliśmy na miejsce. Piotr i Ewa przedstawili nam kilka zasad, których bezwzględnie musimy przestrzegać. Witek, który był również przewodnikiem z ramienia biura turystycznego opowiedział nam o kilku zwyczajach panujących na Islandii. Między innymi, że do każdego pomieszczenia wchodzi się bez butów lub jeśli chce się przyjść w gości to trzeba mieć zaproszenie bez niego po prostu nie można wpaść na herbatkę. Czemu szczególnie o tym drugim zwyczaju mówię opowiem wam później. W kolejnym wpisie wszystko Wam się rozjaśni. Spotkała mnie i jeszcze jednego uczestnika o imieniu Grzesiek śmieszna sytuacja.
Ogólne zasady panujące na tej foto wyprawie bardzo mi pasowały. Wysiadaliśmy z autokaru, Piotr i Ewa mówili nam gdzie się znajdujemy, co warto zobaczyć i dawali wskazówki odnośnie samej fotografii. Bezinteresownie dzielili się swoim doświadczeniem, rzadkie w dzisiejszych czasach, może dlatego ich wyprawy są wyjątkowe, albo ja miałem tylko takie odczucie. Byliśmy w miejscu charakterystycznym, obowiązkowym do zwiedzenia na Islandii. Spotkanie dwóch płyt tektonicznych. Widok nieziemski, a to był dopiero początek. Mieliśmy zawsze minimum dwie lub trzy godziny na plener. Niestety zawsze brakowało tego czasu. Islandia jest krajem jeszcze nie zamkniętym na turystów, tzn. wszędzie można wejść. Nie ma wyznaczonych ścieżek lub strażników, który usilnie pilnują jakiegoś z góry narzuconego porządku. To mi się bardzo podobało. Po prostu bierzesz plecak, sprzęt patrzysz przed siebie i idziesz, gdzie cię nogi poniosą. Tutaj podzielę się z wami pewną ciekawostką. Przez całe dwanaście dni wyłączając jeden na podróże w tą i z powrotem, zrobiłem 240 km na nogach.
Dzień pierwszy był dla mnie wyjątkowy. Nie mogłem się na patrzeć. Dookoła cudowny, niepowtarzalny krajobraz. Coś czego nie widziałem w swoim życiu, a w wielu miejscach na świecie byłem. Łapałem się na tym że siedziałem obok aparat rozłożony na statywie, a ja się po prostu gapię i chłonę to co widzę, zapamiętuje. Tylko od czasu do czasu słyszę z boku: Mario, zdjęcia rób, zdjęcia!!!
W tym dniu odwiedziliśmy jeszcze dwie miejscówki. Jak to mówili nasi przewodnicy, na dobry początek wybraliśmy miejsca, które są najmniej urokliwe. Pomyślałem: NAJMNIEJ REALLY!!! To co będzie dalej?